|
Jestem 30-letnią kobietą, mam super męża oraz trzy
wspaniałe córki: Antoninę (9 lat), Marcelinę (7 lat) i Michalinę (10 miesięcy).
Mąż (33 lata) skończył studia wyższe – prawo, moim marzeniem było dostać się na
pedagogikę. Niestety, nie udało się (może nie miałam protekcji). Postanowiłam,
że zajmę się wychowywaniem własnych dzieci. Miałam nadzieję, że jakoś sobie
poradzimy.
Mąż również nie miał żadnych "pleców", więc już kilka lat temu
stracił nadzieję, że dostanie się na aplikację. Od 2,5 roku pracuje w Warszawie,
do domu przyjeżdżał co tydzień, teraz co dwa tygodnie. Mieszkamy w malym
miasteczku pod Lublinem, mamy własne (!) dwupokojowe mieszkanie i obserwuję, jak
wszystko zaczyna nam się walić.
Fizycznie daję sobie radę, ale psychicznie
jest coraz gorzej. Jesteśmy bardzo związani z naszym rodzinnym miastem. Starsze
córki należą do znanego zespołu "Szczygiełki" i "Scholares Minores pro Musica",
uczą się gry na skrzypcach i flecie. Wydawałoby się, że wszystko jest w
porządku, ale jako matka widzę, co się dzieje z naszymi dziećmi. Z tatusiem mają
kontakt telefoniczny, najmłodszy maluch ledwo co przyzwyczai się do taty, a ten
już wyjeżdża. Nie da się w dwa dni nadrobić dwóch tygodni.
Ktoś powie, że
skoro pracuje w Warszawie, to nie powinnam narzekać, ale wszędzie jest dobrze,
gdzie nas nie ma. Wypłata męża, z "rodzinnym" to 2500 zł. Dla niektórych to może
ogrom pieniędzy, ale... Szczerze powiem – mam jeszcze jakieś ambicje, zależy mi
na dobrym wychowaniu dzieci, szacunku, ale niestety, po opłaceniu mieszkania i
stancji (mąż wynajmuje mały pokoik), spłacie kredytu (zaciągnęliśmy go rok
temu), zapłaceniu za gaz, energię, telefon (dzieci tęsknią za tatą), zajęcia
córek i dojazdy męża – zostaje nam kilkaset złotych (jeśli nie mam długów po
znajomych). Jest nas pięcioro – trzeba siebie i dzieci (głównie je, bo szybko
rosną) ubrać. Robię zakupy w ciuchlandach, bo tam i taniej, i jakość lepsza.
Napisałam to wszystko, gdyż powoli zaczynam "nie wyrabiać". Nie jesteśmy
rodziną patologiczną, więc książek dla dzieci w szkole nie mam za darmo (mam
dobrze zarabiającego męża), w opiece społecznej nic mi się nie należy (mąż nie
jest alkoholikiem) itd. Dzieci żalą się czasem do nas, że nie mają w domu DVD,
komputera, a ich koledzy mają. Cierpliwie tłumaczę, że nas na to nie stać.
Naprawdę żyjemy bardzo skromnie, jednak gdy ktoś z nas zachoruje, to leczymy się
prywatnie (!). Podam przykład. Poszłam ostatnio z najmłodszą córką do dziecięcej
przychodni po skierowanie na badanie krwi i moczu. Lekarka stwierdziła, że nie
ma potrzeby, bo to bardzo wymyślne badania (!). Uprosiłam, wypisałą, ale cały
czas twierdziła, że nie praktykuje się wystawiania skierowań komuś, kto leczy
się gdzie indziej (tzn. prywatnie). Po zrobieniu tych wymyślnych badań okazało
się, że dziecko ma anemię (urodziła się cztery miesiące za wcześnie i miała z
tym problemy, muszę więc to kontrolować).
Z wiadomych powodów nie mamy
samochodu, więc biorę całą trójkę i jadę prywatną komunikacją do lekarza (do
Lublina jedzie się godzinę), bo w naszym mieście nie mam co liczyć na służbę
("państwową") zdrowia. Absurd.
Zależy nam również na tym, żeby nasze dzieci
wychować w prawdziwej wierze katolickiej. Zostały ochrzczone przez ks. Karla
Stehlina z Bractwa św. Piusa X. Kiedy mąż jest w domu, to jedzie z najstarszą
córką do Lublina na mszę trydencką. W maju przystąpi do I Komunii Św.
(oczywiście w Bractwie). Ukłony w kierunku Waszego Pisma za artykuł o szkołach
Bractwa.
Napisałam to wszystko trochę chaotycznie. Jestem osobą prostą, ale
czytam dokładnie "Opcję", interesuje mnie to, co wyprawia się w Polsce, i włos
się jeży na głowie, gdy to się dzieje. Niech rząd wreszcie przestanie promować
samotne matki, homoseksualistów i rodziny patologiczne, bo niedługo takie
rodziny jak nasza staną się nienormalne.
Nie wiem, czy Państwo wydrukujecie
mój list, ale czas już chyba, żeby ktoś stanął w obronie NORMALNYCH RODZIN, bo
jesteśmy na wyginięciu!
Z całym szacunkiem pozdrawiam.
Kinga
Majchrowska Osoby, które trafiły w to miejsce
przypadkiem,
zapraszamy na stronę główną naszego
miesięcznika.